Quantcast
Channel: Świat Biega
Viewing all 13088 articles
Browse latest View live

W Gliwicach biegali po lotnisku [ZDJĘCIA]

$
0
0

W Gliwicach odbył się nietypowy bieg: jego uczestnicy ścigali się po lotnisku. Nie jest to jednak lotnisko pasażerskie, ale obiekt Aeroklubu Gliwice, z którego na co dzień korzystają paralotniarze, modelarze, spadochroniarze i lotnicy. Jak się okazuje obiekt jest równie interesujący dla biegaczy. Udział w imprezie był całkowicie darmowy.

7 km w dwóch pętlach mógł pokonać każdy kto zgłosił się wcześniej za pomocą elektronicznych zapisów. Opłata startowa nie była pobierana, bo imprezę finansowały rady pobliskich osiedli z funduszy miasta. Były za to numery startowe, elektroniczny pomiar czasu, medale i nagrody dla najszybszych.

Impreza była prawdziwą gratką – nie na co dzień zdarza się biegać w tak nietypowym miejscu, z samolotami startującymi tuż nad głową. Dopisała też pogoda, do Gliwic zawitała prawdziwa polska złota jesień. – Jest niesamowicie pięknie! Pogoda cudowna, organizacja świetna, wspaniali ludzie – zachwycała się Joanna Stawska. – Trasa nie taka łatwa, ale jak ktoś biega, to jest przyzwyczajony do tego, że trasy są różne.

Trasa przypadła do gustu również siostrom Justynie Perek i Annie Czerniewicz: - Trasa bardzo fajna. Zdarzało mi się tu biegać treningowo – mówiła Justyna. – Trasa jest miękka, zróżnicowana. Biega się super. Za tydzień mamy półmaraton i chciałyśmy zrobić przetarcie – wyjaśniła Anna. - O biegu dowiedziałyśmy się z Facebooka. To był dobry wybór: kameralnie, przyjemnie, ze świetną atmosferą.

Po lotnisku regularnie biega Mieczysław Wester: – Czasami tutaj trenuję. Dzisiaj przyszedłem, bo wiedziałem, że będzie piękna, słoneczna pogoda. To bardzo fajna inicjatywa, do tego bieg darmowy – chwalił zawodnik. – Lubię to miejsce, bo trasa jest ciekawa: trochę asfaltu, trochę płyt, trochę terenu. Można tu przeprowadzić naprawdę dobry trening. Będzie wielka szkoda, jeśli lotnisko zostanie zamknięte, bo to dobre miejsce i jest blisko. Wyczytałem, że chcą je ogrodzić i zamknąć…

O wyłączeniu lotniska z powszechnego użytku mówiła też pani Joanna: – Nasz trener Paweł z Biegaj z trenerami organizował ten bieg i zaprosił nas do udziału. To bardzo fajne miejsce do biegania i bardzo szkoda, że będzie to zamknięte. Po to z resztą powstał ten bieg, żeby pokazać, że takie miejsce jest potrzebne. Chodzą tutaj biegacze, rodzice z dziećmi w wózeczkach, rowerzyści. Szkoda by było, gdyby trasa została zamknięta… - Dzisiejszy bieg był wyrazem pewnego sprzeciwu Gliwiczan, którzy na lotnisku spędzają wolne popołudnia albo trenują. Uważają, że to miejsce potrzebne mieszkańcom i nie chcą dopuścić do jego ogrodzenia.

W dzisiejszych zawodach najszybszy okazał się Szymon z Gliwic. Pokonanie 7 km zajęło mu 26 minut i 35 sekund. Drugie miejsce z czasem 27:12 zajął Karol Urbańczyk a trzecie Sebastian Sieja (28:13). Wśród pań triumfowała Gliwiczanka Justyna Lewicka, która uzyskała wynik 32,21. Na drugiej pozycji uplasowała się Aleksandra Popiel-Kruk (33:09) a na trzecim Anna Szołtysek Grzesikiewicz (33:55).

KM



Nie żyje uczestnik 18. PKO Poznań Maratonu

$
0
0

Organizatorzy 18. PKO Poznań Maratonu im. Macieja Frankiewicza poinformowali, że na trasie biegu śmierć poniósł jeden z jego uczestników. 

Do zdarzenia doszło pomimo pomocy udzielonej biegaczowi przez służby medyczne. Ubolewamy nad tym faktem, a na ręce rodziny i bliskich składamy kondolencje.

Okoliczności zdarzenia są badane przez Policję i Prokuraturę. Organizatorzy nie są podmiotem upoważnionym do udzielania wyjaśnień w tej sprawie.

Organizatorzy 18. PKO Poznań Maratonu

źródło: Poznańskie Ośrodki Sportu i Rekreacji

Słoneczne zwycięstwa Jagielskiej i Głowali w Uniejowie [ZDJĘCIA]

$
0
0

Swoją jedenastą edycję miał dziś Ekologiczny Bieg do Gorących Źródeł w Uniejowie. Przy okazji dziesiątą rocznicę powstania świętował organizujący zawody KB Geotermia Uniejów. W ostatnich latach uniejowskiej dyszce zwykle towarzyszy słoneczna pogoda. Nie inaczej było tym razem. Ku zadowoleniu prawie tysiąca uczestników, po kilku pochmurnych i deszczowych tygodniach dziś wreszcie nadeszła złota jesień.

Niezmienna od 2013 roku atestowana trasa prowadzi z rynku lekko w dół do mostu na Warcie, następnie wzdłuż rzeki do Termy Lawendowej i z powrotem, by przebiec obok głównego kompleksu termalnego, słynną kładką obok zamku, okrążyć centrum miasta i zakończyć się ponownie na rynku.

Tuż po starcie na prowadzenie wyszła czteroosobowa grupka w składzie z ubiegłorocznym zwycięzcą – Ukraińcem Sergijem Okseniukiem, dwoma Białorusinami: Dimitrijem Iwanienką i Ilją Sławieńskim, oraz naszym zawodnikiem Robertem Głowalą. W dalszej części biegu na czele pozostali już tylko ci dwaj ostatni.

Wśród pań natomiast bezapelacyjnie prowadziły, biegnąc ramię w ramię, kończąca znakomity sezon mistrzyni kraju w półmaratonie i na 5 km Ewa Jagielska i zeszłoroczna zwyciężczyni – łodzianka Monika Kaczmarek.

Finisz należał do brązowego medalisty niedawnych MP w półmaratonie w Pile. Robert Głowala z wynikiem 30:44 o kilka sekund wyprzedził Ilję Sławieńskiego (30:49) i prawie minutę Sergija Okseniuka (31:40).

Ewie Jagielskiej udało się na ostatnim kilometrze uciec Monice Kaczmarek i zwyciężyć z przewagą 11 sekund (czasy odpowiednio 35:40 i 35:51). Jako trzecia z pań przybiegła już z większą stratą Ukrainka Oksana Okseniuk, małżonka trzeciego z panów Sergija (37:06).

Pełne wyniki można zobaczyć TUTAJ.

– Najwyraźniej został mi jeszcze jakiś zapas formy po MP w półmaratonie – stwierdził zwycięzca. – Wystartowałem tu pierwszy raz. Straszyli mnie trochę tym podbiegiem za kładką, ale jakoś dało radę utrzymać tempo. Biegliśmy razem z Białorusinem, ale na 2.5 km przed metą postanowiłem pobiec po swoje i udało mi się mu odskoczyć o kilka sekund.

– Spodziewałam się ataku Ewy – opowiadała nam Monika Kaczmarek – i rzeczywiście nastąpił na 9. kilometrze. Biegłam dosyć równym tempem, ale nogi mi trochę odmówiły posłuszeństwa, a Ewa naprawdę dała czadu na końcu! Wcześniej biegłyśmy cały czas tylko we dwie. Lubię tę trasę, co roku tu przyjeżdżam, w zeszłym roku nawet wygrałam. Podoba i się oprawa tego biegu, zawsze tu jest bardzo przyjemnie. Sezon się jeszcze dla mnie nie kończy, już jutro jadę na obóz do Szklarskiej Poręby...

– Miałam nadzieję wygrać i udało się – cieszyła się Ewa Jagielska. – Podeszłam bardzo spokojnie do tego biegu, bo już mam cały sezon w nogach i w głowie, więc przyjechałam tu pościgać się na miejsce, na finisz, a nie na wynik. Dziś był wiatr i ta trasa nie jest za łatwa. Życiówkę zrobiłam dwa tygodnie temu na Biegnij Warszawo (34:15) i to tydzień po maratonie, więc byłam zaskoczona! A dziś do 9 km trzymałyśmy się z Moniką i dopiero wtedy ruszyłam mocniej, ostatni kilometr wszedł w 3:13. Wcześniej z maratonu byłam zadowolona, ale mogło być jeszcze lepiej. Nie robiłam do niego treningu, skupiając się na MP w półmaratonie i 5 km, ale szykuję się na maraton na wiosnę, wypadałoby się poprawić z 5 minut. A teraz już na luzie dycha w Kole, Bieg Niepodległości, dwa tygodnie roztrenowania i później obóz w górach – przygotowanie do następnego sezonu.

– Życiówek już dosyć nabiegałam w tym roku, te ostatnie biegi już będą na luzie – powtórzyła na koniec ze śmiechem Ewa. Jednak jak sami stwierdziliśmy w ubiegłym roku, trasa w Kole jest bardzo szybka. Kto wie, czego się więc możemy spodziewać za tydzień po naszej mistrzyni...

KW


"Jestem szczęśliwy. I nigdy nie wrócę na GSB" - Rafał Bielawa, rekordzista Głównego Szlaku Beskidzkiego

$
0
0

Rafał Bielawa, biegacz ultra z Wrocławia, pokonał czerwony Główny Szlak Beskidzki ze wsparciem w rekordowym czasie 108 godzin i 55 minut. Przebiegł trasę z Ustronia do Wołosatego długości 501,5 kilometra (wg wskazań gps w zegarku nawet 510), z przewyższeniem ponad 22 tys.metrów. Wynik Macieja Więcka sprzed 4 lat poprawił o blisko 6 godzin (5:55). Rozmawiałem z Rafałem 4 godziny po zakończeniu wyzwania.

– Jestem bardzo szczęśliwy, a gdy wbiegałem do Wołosatego poczułem ogromne wzruszenie. Cieszę się, że sprawiłem frajdę sobie i wszystkim, którzy byli ze mną na Głównym Szlaku Beskidzkim – powiedział nam Rafał.

– Marzyłem o tym, żeby nie był to mój ostatni bieg, żebym po odpoczynku i regeneracji mógł dalej biegać. I udało się – cieszył się biegowy bohater ostatnich dni. – Nie mam żadnej kontuzji, tylko jakieś odciski i otarcia oraz trochę nadwyrężone kolana, bo na niektórych zbiegach było bardzo ślisko. Widać, że dobrze odrobiłem lekcję sprzed 2 lat (wtedy Rafał z Kamilem Klichem pokonali GSB bez wsparcia, też w rekordowym czasie 150h 51' - przyp. autor). - Nieźle wtedy dostałem w kość, drogo zapłaciłem za wyczyn, zniszczonymi stopami, zeszły mi wszystkie paznokcie, dorobiłem się urazów mięśniowych. Teraz przez 2 lata ostro pracowałem z Piotrkiem Hercogiem i była to całkiem nowa jakość, ten trening dał mi niezłego kopa. Poprawiłem też znacznie logistykę, spanie, jedzenie. Zdradzę Ci, że 2 tygodnie temu wysłałem Krzyśkowi Dołęgowskiemu plan biegu po GSB. Wynikało z niego, że skończę w czasie 109 godzin. Jak widzisz, pomyliłem się o 5 minut – śmieje się Rafał Bielawa.

- Najważniejsi jednak byli ludzie – podkreśla ultrabohater z Wrocławia. - Bez nich nic by z tego nie wyszło. Miałem fantastyczny support! To świetni ludzie, super ekipa, której się niesamowicie chciało, tak samo jak mnie. Wspaniale się z nimi czułem i cieszę się, że oni czuli frajdę pomagając mi w biciu rekordu. Dali mi ogromną siłę. Podziwiam ich, bardzo szanuję i... po prostu ogromnie lubię. Dzięki wam wszystkim!

– Wyruszając na Główny Szlak Beskidzki chciałem przede wszystkim dobrze się bawić - kontynuuje Rafał Bielawa. - Udało się, już na sam koniec gdy uściskaliśmy się z chłopakami i zaczęli zbiegać z Rozsypańca pocisnęliśmy mocno, żeby wynik zaczynał się od 108, a nie 109. Byłem tak podekscytowany, że ostatni kilometr asfaltem, choć pod górkę, poleciałem w tempie 4'30/km! Wojtek Probst śmiał się później, że chyba markowałem zmęczenie. Ale nie, byłem po prostu szczęśliwy, że to zrobiłem. A raczej – zrobiliśmy. Razem.

– Najtrudniejsze były dwie noce: trzecia, gdy dobiegałem do Chyrowej i czwarta, z soboty na niedzielę, gdy docierałem do Cisnej. Bardzo mi brakowało już snu, byłem ogromnie zmęczony. Ale wiedziałem, że tak będzie, tak ułożyłem plan, żeby spać niewiele, za to móc biec spokojniej, nie forsując tempa i nie ryzykując „zarżnięcia się”. Dzięki temu miałem też czas, żeby na szlaku porozmawiać ze spotkanymi ludźmi, choćby z Tobą w sobotę na trasie Łemkowyny czy ze wspaniałym pustelnikiem z Bartnego. To też dawało mi mnóstwo energii – podkreśla Rafał Bielawa.

– Jestem teraz rekordzistą GSB ze wsparciem, jestem rekordzistą również bez pomocy. Nic już nie muszę sobie udowadniać. Podtrzymuję więc to, co powiedziałem Ci wczoraj na Tokarni – powtarza Rafał. – Nigdy nie wrócę na Główny Szlak Beskidzki. Na cała trasę, oczywiście. Jeśli ktoś będzie chciał go przebiec, chętnie podpowiem jak to zrobić, nawet jak poprawić mój wynik. Mogę też służyć jako support, tak jak chłopaki pomagali mnie. Rodzinie z przyjemnością pokażę niektóre miejsca, bo widziałem je o różnych porach, gdy wyglądają zupełnie inaczej niż w pełnym świetle dnia. Ale na cały szlak, tak sportowo – już nie wrócę. I tłumaczy: – To jest prawdziwa wyrypa, ciągły balans na granicy poważnej kontuzji. Ja zdołałem jej uniknąć, ale powtarzać tego nie zamierzam – zarzeka się Rafał Bielawa.

I dziękuje: – Raz jeszcze wszystkim chłopakom z mojej grupy wsparcia. Adam Banaszek, Paweł Jach, Krzysiek Dołęgowski, Mateusz Dzieżok, Kamil Klich, Tomek Komisarz, Tomek Niezgódka, Wojtek Probst, Kuba Wolski, Andrzej Zyskowski (tak alfabetycznie, mam nadzieję, że w zmęczeniu nikogo nie pominąłem) - panowie, jesteście wspaniali! Łukasz Buszka i Piotrek Stanisławski - dzięki za super foty, będzie piękna pamiątka! I moja Gosia. Cały czas przez te prawie 109 godzin była ze mną, najpierw mentalnie, z Wrocławia, a od sobotniego ranka już osobiście, od Krynicy do końca szlaku w Wołosatem. Przytuliła, pocałowała. Niezastąpiona.

– No i last but not least... dziękuję wszystkim, którzy spotkani na szlaku zatrzymali się na chwilę, żeby poklepać, pozdrowić, dodać otuchy, jak też kibicującym mi i śledzącym bieg na tracku i fejsbuku. To dawało niesamowitą energię. DZIĘKUJĘ! – kończy Rafał Bielawa.

Teraz sen. Dużo snu. To jest mu teraz potrzebne chyba najbardziej.

Rafał, jesteś wielki! Ogromne gratulacje, biegowy Wariacie!

Rozmawiał Piotr Falkowski

fot. Łukasz Buszka


Walka do upadłego! Szymon Klimza ponownie najlepszy w Wheelmageddonie

$
0
0

Dłuższa trasa, więcej przeszkód, nowe kategorie oraz walka do upadłego. Tak w skrócie można opisać drugą odsłonę ekstremalnego biegu – Wheelmageddonu. Jedyny w Polsce terenowy wyścig na wózkach zakończył się pewnym zwycięstwem Szymona Klimzy, który powtórzył swój wyczyn z pierwszej edycji. Tym razem jego triumf był jednak bezapelacyjny. Impreza odbyła się na terenie Hotelu Nosselia*** w Nasielsku nieopodal Warszawy.

Wheelmageddon to impreza jedyna w swoim rodzaju. Tym razem, zaprosiliśmy do udziału zawodników sprawnych, którzy mogli sami przekonać się, czym jest rywalizacja w tych ekstremalnych zawodach. Przygotowaliśmy aż 19 przeszkód oraz wydłużyliśmy trasę do niemal 2,5 km, aby jeszcze bardziej podkręcić tempo i nie ułatwiać zadania uczestnikom. Było to wielkie wyzwanie wytrzymałości oraz odporności fizycznej, z którym wszyscy poradzili sobie doskonale – powiedział Tomasz Biduś, pomysłodawca imprezy.

Na starcie zameldowało się 24 zawodników, którzy rywalizowali w czterech kategoriach – Paraplegia, Tetraplegia, SPR (sprawni) oraz Open. W pierwszej, a zarazem najważniejszej grupie na 1. miejscu finiszował Szymon Klimza z wynikiem 37:39’. Triumfator pierwszego Wheelmageddonu wyprzedził Daniela Wendołowskiego (43:39’) oraz Mariusza Wronowskiego (45:30’).

– Chodzi o to, żeby pokonać własne słabości, a na mecie mieć satysfakcję z wyniku. Najważniejsze są dobra zabawa, współzawodnictwo, ale również wsparcie na trasie dla innych zawodników, którzy mogą mieć przejściowe problemy. Rywalizujemy ze sobą, lecz wspieramy się w trudnych momentach i możemy na siebie liczyć. Nie jest lekko, ale właśnie taki jest Wheelmageddon – stwierdził Szymon Klimza.

Organizator, czyli Avalon Extreme, rozwija Wheelmageddon z każdą kolejną imprezą. Była to już druga edycja – pierwsza miała miejsce na początku lipca br. Zawodnicy musieli m.in. przedrzeć się przez race dymne, pokonać labirynt, przejść spacer farmera, pokonać tor przeszkód, czołgać się oraz strzelać z łuku. Limit na ukończenie urozmaiconej i wymagającej trasy wynosił 2 godziny.

Tetraplecy mieli do pokonania ten sam dystans, lecz z mniejszą liczbą przeszkód. Najlepszy w tej kategorii był Tomasz Książek (42:08’). Wśród osób sprawnych bezkonkurencyjna okazała się Nina Wiaderna (1:09:22’).

Wyniki II Wheelmageddonu 2017:

Paraplegia:

  1. Szymon Klimza 37.39
  2. Daniel Wendołowski 43.39
  3. Mariusz Wronowski 45.30
  4. Tomasz Łuszcz 
  5. Arkadiusz Pilch
  6. Igor Sikorski
  7. Sławomir Żuk
  8. Łukasz Kański
  9. Grzegorz Sieczko
  10. Mariusz Andrzejewski
  11. Paweł Pryga
  12. Elizabeth Tkachuk
  13. Artur Mirowski
  14. Kacper Kiedrowski

Tetraplegia:

  1. Tomasz Książek 42.08
  2. Piotr Stankiewicz 47.43
  3. Aleksander Karbowiak 48.24
  4. Mariusz Koźlak

Sprawni:

  1. Nina Wiaderna 1.09.22
  2. Beata Kucharczyk 1.38.7 / ex aequo: Sylwia Zarzycka i Piotr Wesołowski 2.12.52

Open:

  1. Joanna Lipińska
  2. Sebastian Luty

mat. pras.


CITY TRAIL w Lublinie i Bydgoszczy

$
0
0

W weekend odbyły się kolejne biegi CITY TRAIL z Nationale-Nederlanden 2017/2018 – w sobotę w Lublinie i w niedzielę w Bydgoszczy. W obu lokalizacjach warunki sprzyjały zawodnikom, tylko niewielkie fragmenty ścieżek nad Zalewem Zemborzyckim i w Myślęcinku pokryte były warstwą błota. W dwóch imprezach uczestniczyło łącznie ponad 1400 biegaczy.

Lublin

346 osób zameldowało się na mecie sobotniego biegu CITY TRAIL w Lublinie. Zwycięstwo w 5-kilometrowych zawodach odnieśli lubelski dominator - Artur Kern oraz debiutująca na trasie nad Zalewem Zemborzyckim Paulina Pawłowska.

Wynik Artura Kerna to 16:30. Drugie miejsce wywalczył Filip Babik – 16:58, a trzecie – Paweł Wysocki – 17:03. Paulina Pawłowska minęła linię mety w czasie 19:13. Drugie miejsce zajęła zwyciężczyni czterech poprzednich edycji CITY TRAIL w Lublinie Joanna Wasilewska - 20:11, a trzecie Ilona Mandziuk - 20:21.

– Trasa była świetna! Non stop coś się działo, dużo korzeni, krzaków, nawet podrapałam trochę nogę, ale bardzo mi się podobało i na pewno tutaj wrócę. To był prawdziwy przełaj – mówiła na mecie zadowolona ze startu Paulina Pawłowska. – Mimo, że moje główne cele są na stadionie, bieganie po lesie, w terenie pomaga mi w treningu do startów na 1500 i 5000 metrów. Po przełajach czuję się silniejsza, dużo łatwiej wchodzę na pewne prędkości, jestem lepiej przygotowana do sezonu. Żałuję, że wcześniej nie startowałam w CITY TRAIL – podkreśliła zwyciężczyni sobotniego biegu.

W imprezach CITY TRAIL nie ma limitu czasu na pokonanie trasy, co przyciąga wielu początkujących biegaczy.

– To był mój pierwszy zorganizowany bieg w życiu. Biegam od czterech miesięcy, zawsze sama, bo bardzo lubię pobyć sam na sam ze sobą i swoimi myślami. Dzisiaj było bardzo przyjemnie, jestem zadowolona, aczkolwiek stwierdziłam, że taka atmosfera zawodów trochę mnie stresuje – mówiła po biegu jedna z debiutantek – Ewelina Malinowska-Szerega. – Do biegania przekonałam się, dzięki znajomemu męża. Ciągle opowiadał gdzie startował, ile przebiegł, wręcz trochę mnie zamęczał tymi opowieściami, ale okazało się, że skutecznie, bo sama zaczęłam truchtać – dodała biegaczka.

Zawodom dla dorosłych towarzyszyły biegi dziecięco-młodzieżowe – CITY TRAIL Junior. Zawodnicy rywalizowali w pięciu kategoriach wiekowych, na dystansach 300 m, 600 m, 1 km i 2 km. Łącznie we wszystkich biegach uczestniczyło 79 młodych adeptów biegania.

Kolejne biegi CITY TRAIL w Lublinie w edycji 2017/2018 odbędą się: 11 listopada (będzie to pierwszy w Lublinie Bieg Niepodległości), 9 grudnia, 20 stycznia, 10 lutego i 17 marca. Lubelską edycję CITY TRAIL wspiera Miasto Lublin.

Bydgoszcz

Niedzielny bieg w Bydgoszczy była to już 30. impreza w ramach bydgoskiego cyklu. Zawody przyniosły wygraną, można rzec, etatowych już zwycięzców - Marty Szenk i Bartosza Kotłowskiego. Linię mety w Myślęcinku minęło 639 biegaczy. Olbrzymim zainteresowaniem cieszyły się biegi dla dzieci i młodzieży - wzięło w nich udział ponad 370 uczestników!

Marta Szenk była najlepsza w dwóch edycjach, a w poprzednim sezonie zajęła drugie miejsce. Jej czas to tym razem 17:44.

– Muszę przyznać, że co roku na starcie edycji czuję lekki stres. Zastanawiam się, czy pojawią się jakieś nowe zawodniczki, czy dotrwam do końca sezonu, jak będą się układać te zawody. Mimo, że biegałam tutaj już tak wiele razy, zupełnie mi się nie nudzi. Lubię tę atmosferę, jestem przywiązana do cyklu, no i ciągle mam nadzieję, że poprawię swój najlepszy wynik. Brakuje niewiele, ale chyba też biegam za każdym razem stosując taką samą taktykę, a może powinnam od początku bardziej zaryzykować – mówiła na mecie Marta Szenk.

Drugie miejsca zajęła Daria Maik (18:12), a trzecie - Jolanta Gurna (20:29).

Bartosz Kotłowski to najlepszy zawodnik czterech poprzednich sezonów CITY TRAIL w Bydgoszczy. Tym razem uzyskał czas 15:32. Drugi był Mikołaj Raczyński (15:44), a trzeci – Marcin Biskup (15:45).

Zawody CITY TRAIL to przede wszystkim impreza dla osób biegających rekreacyjnie i amatorsko, ale to nie oznacza, że nie mają oni ambitnych celów.

– Przygotowuję się do triathlonu, a starty w CITY TRAIL są częścią mojego planu treningowego. Tym razem nie nastawiałam się na wynik, ale traktowałam bieg właśnie jako trening – mówiła po zawodach jedna z biegaczek - Joanna Czyżak. – Dzisiaj dopisała nam pogoda, ale tutaj w Myślęcinku warunki bywają bardzo różne. Jak popada deszcz, mamy prawdziwie błotny bieg, który jest na pewno bardziej wymagający, ale też jest taką motywacją – bo wiadomo, że jak wyjdzie się na trening w trudnym terenie, to później w dobrych warunkach będzie się biegało zdecydowanie łatwiej.

Kolejne biegi CITY TRAIL Bydgoszcz w edycji 2017/2018 odbędą się 19 listopada, 10 grudnia, 28 stycznia, 25 lutego i 25 marca.

CITY TRAIL to impreza ogólnopolska. W cyklu uczestniczą - poza Lublinem i Bydgoszczą: Gdańsk, Gdynia, Katowice, Łódź, Olsztyn, Poznań, Szczecin, Warszawa i Wrocław. Najbliższy weekend to trzy biegi: w sobotę w Poznaniu i w niedzielę w Warszawie i Szczecinie.

Szczegółowe informacje oraz zapisy znajdują się na stronie www.citytrail.pl.

mat. pras.


Po asfalcie w górach. Półmaraton w pirenejskiej wiosce Puigcerda

$
0
0

Półmaraton po asfalcie w górach? Może brzmi nielogicznie. Oksymoron? Nie, tak nie jest, bo góry wg definicji Wikipedia to „teren znajdujący się powyżej 500 m.”. Nie ma jednak w definicji tego że są to tylko ścieżki, lasy, błoto, góra i dół. Wspominam to na początku, bo kiedyś usłyszałam od pewnego biegacza z irytacją: „biegasz po betonie, nie wiesz co to naprawdę znaczy biegać po górach”.. może chodziło mu wtedy o różnicę miedzy bieganiem „w górach” a „po górach”, kto wie.. Dlaczego o tym mówię? Ponieważ wzięłam udział w pięknym biegu w górach pirenejskich, w miejscowości Puigcerda.

„Mitja marato” (Kataloński Półmaraton), żaden tam trail run, ale klimat prawie ten sam. Bo o co w tym chodzi? O dobra zabawę, przebywanie w naturze, wysiłek fizyczny, o towarzystwo i jednocześnie rywalizację. Tak też i było podczas półmaratonu w Puigcerda. Fajni ludzie, łatwa trasa, piękny krajobraz.

Bieg rozpoczyna się z górki, więc tak naprawdę jedynie o czym musi myśleć na początku biegacz amator to jest to, żeby nie dać się grawitacji i nie przewracać nogami za szybko. Przecież do pokonania jest 21 km! Więc walczę z własnym ciałem, a w sumie przeciwko niemu i staram się kroczyć w wolnym tempie. Dobra strategia, bo od 6 km jak zaczęły się małe wzniesienia. Widziałam jak ci, którzy ruszyli jak strusie pędziwiatry, zaczęli po prostu odpadać. Mijając ich doceniłam swój spokojny oddech. Uświadomiłam sobie, jak źle wpływa to na biegacza obok, gdy widzi opanowanie i spokój współzawodnika. Przez 15 km miałam towarzystwo Katalończyka, który na początku grzecznie zapytał: „wkurza Cię, że biegnę w twoim rytmie?” odpowiedziałam: „no! Es placer” (nie, to przyjemność z mojej strony).

Trasa przez pierwsze kilometry były zbiegiem, z małymi wzniesieniami do 10 km i potem zaczęła się delikatnie wznosić. Na trasie biegacze jakby troszkę zestresowani mówili: „no to zobaczysz na 17 jak pod górę będzie mocno”, „ten półmaraton, choć po asfalcie wcale nie jest tak po prostej” albo „nie przemęczaj się bo przedostatnie km są pod górkę, czyli wtedy kiedy najbardziej Ci się już nie chce..”. Ja właściwie nie odczułam na 17 km aż takiego ciężkiego podbiegu. Właściwie to był piękny moment bo podbiegając, można było zobaczyć pola, łąki i góry na horyzoncie. Piękne Pireneje..

Były też momenty biegu wzdłuż miękkich ścieżek polnych, były kamienie i pył. Tak jak momenty z górki i pod górkę oraz.. słońce. Błogie, hiszpańskie słońce, które zawsze motywuje, chociaż jednocześnie przyczynia się do wypłukania płynów i minerałów z organizmu. Na szczęście wszystko zorganizowane było według programu. Nawodnienie na każdym 5 kilometrze, woda i izotonik oraz coś na ząb na koniec biegu.

Taka piękna jeszcze kwestia, że nagradzano nie trzy pierwsze miejsca, ale pięć. Miło.

Fajny półmaratonik w Puigcerda, ciepły kataloński klimati … asfalt w górach nie taki straszny.

Patrycja Mocek


Amsterdam Marathon rekordowo szybki. Polacy...

$
0
0

Zaledwie rok przetrwał rekord trasy Amsterdam Marathon. Lawrence Cherono wygrał niedzielny bieg i z czasem 2.05.09 zdetronizował samego Daniela Wanjiru (2.05.21).

W wyjątkowo szybkim biegu czas lepszy od zeszłorocznego rekordu uzyskał także Norbert Kigen (2.05.13), który zajął drugie miejsce. Podium dopełnił Abraham Kiptum, który z czasem 2.05.26 był jednym z pięciu zawodników przekraczających linię mety w czasie poniżej 2h06'. Mocne tempo i silna stawka zawodników sprawiły, że zwycięzcę poznaliśmy dopiero na bieżni stadionu.

Wynik Lawrenca’a Cherono nie był jedynym rekordem holenderskiego maratonu. Abdi Nageeye, urodzony w Somalii ale trenujący w Kenii holenderski maratończyk, który maraton olimpijski w Rio ukończył na 11. miejscu, w Amsterdamie poprawił rekord Holandii. Metę przekroczył z czasem 2.08.16 poprawiając osiągnięcie Kamiela Maase z 2007 r., także z Amsterdamu – 2.08.21.

 

 

Równie szybki był bieg pań. Tadelech Bekele przekroczyła linię mety jako pierwsza z czasem 2:21:54 - drugim najszybszym w historii w maratonu w Amsterdamie. Etiopka poprawiła swój rekord życiowy mimo problemów z żołądkiem, które męczyły ją na ostatnich 5 km. Prawdopodobnie właśnie złe samopoczucie spowolniło ją w drugiej połowie dystansu. Na etapie półmaratonu wydawało się, że jest możliwy nawet nowy rekord trasy.

Bekele wyprzedziła Galdys Chesir (2:24:51) i Azmerę Abreha (2:25:23).

Najszybszy z Polaków Seweryn Pogocki zajął 90. miejsce z czasem 02:39:31. “TCS Amsterdam Marathon - czas : 2'39'31. Po dramatycznej walce ze skurczami. Mega zadowolony Niestety przymusowy postój 3km przed metą (skurcz)” - napisał po biegu na swoim profilu.

Najszybszą Polką była Beata Dąbrowska, która z wynikiem 3:16:35 zajęła 68. miejsce wśród kobiet i 43 w kategorii Vsen, w której startowało 1028 pań.

Pełne wyniki: TUTAJ

IB



Polacy z medalami MŚ OCR! Mamy mistrzynię!

$
0
0

W miniony weekend w Kanadzie przedstawiciele 67 krajów rywalizowali o najwyższe trofea Mistrzostw Świata OCR, czyli mistrzostw w biegach przeszkodowych. Na medal, a nawet trzy (!), spisała się Małgorzata Szaruga.

Impreza odbyła się na terenie ośrodka narciarskiego Blue Mountain, położonego w prowincji Ontario. Zmagania odbywały się na dwóch dystansach - 3 i 15 km. Na krótszej trasie rywalizowano już w piątek, a do pokonania było 15 utrudnień. W sobotę uczestnicy zmierzyli się z dłuższym dystansem zawierającym 43 przeszkody. Trzeciego, a zarazem rywalizowały drużyny.

Na trasie nie brakowało różnego rodzaju ścian, lin, ramp, czołgania pod zasiekami, błota, typowego małpiego gaju, ale też co oczywiste, biorąc pod uwagę lokalizację imprezy, podbiegów. Zmagania utrudniała pogoda. Padający deszcz sprawiał, że większość utrudnień stawała się śliska.

Elita

Tak jak się spodziewano, mistrzostwa zdominował Jonathan Albon. Brytyjczyk zdobył złoto zarówno na 3 i 15 km. Na dłuższym obronił tytuł mistrza globu. Jego najgroźniejszy rywal, Kanadyjczyk Ryan Atkins, dwukrotnie musiał zadowolić się srebrem. Wśród pań na krótszym dystansie triumfowała Amerykanka Nicole Mericle. Na dłuższym tytuł obroniła Kanadyjka Lindsay Webster.

Najwyżej z Polaków wśród elity na 3 km, uplasował się Sebastian Kasprzyk, który zajął 15 miejsce (22:59). Natomiast Kamil Pupkowski był 88. (1:23:11). Niestety zmagań nie ukończył mistrz świata w biegu po schodach Piotr Łobodziński, który miał problemy z chwytem na jednej z przeszkód. Dodajmy, że zwycięzca 3 km trasę pokonał w czasie 17:23.

W rywalizacji na dłuższym dystansie najlepszym z BIało-Czerwonych był Grzegorz Szczechla, który zajął 34. pozycję z czasem 1:58:08. Na 53. miejscu uplasował się Mateusz Chyliński z wynikiem 2:05:05, Rafał Wełna był 112. z wynikiem 2:43:26 a Kamil Pupkowski 164. z rezultatem 4:49:31. Jonathan Albon trasę pokonał w 1:33:48. Żadna z Polek nie znalazła się w serii elity.

3 km

Na krótszym dystansie srebrny medal w grupie K20-29 wywalczyła Małgorzata Szaruga, która uzyskała czas 28:09. Do zwyciężczyni Dunki Katji Christensen straciła ponad minutę. Trzecia była pochodząca z RPA Michelle Meyer z wynikiem 30:05. Na 8. miejscu w tej kategorii znalazła się Małgorzata Daszkiewicz, tracąc do zwyciężczyni ponad 10 minut.

Tuż za podium w grupie M40-49 znalazł się mieszkaniec Nowego Targu Robert Krzystoniak, z czasem 24:12. Polaka od trzeciego miejsca dzieliła nieco ponad minuta. Wśród mężczyzn w kategorii M13-19 na wysokiej 8. pozycji uplasował się Marian Sobierajski, z wynikiem 25:31. Wygrał Kanadyjczyk Mathieu Remy, z rezultatem 23:02.

W grupie M20-29 wysoko uplasował się Dawid Hajnos, zajmując 5. miejsce i tracąc do podium niecałe 40 sekund. Natomiast Robert Bandosz był 21. Tuż za Bandoszem uplasował się Mateusz Kaczmarski.

W kolejne grupie wiekowej najlepszy z Polaków był Łukasz Wańczyk z Nowego Sącza, który zajął 12. miejsce wśród 30-latków. Do zwycięzcy Amerykanina Yuriego Force stracił cztery minuty. W najstarszej grupie 50+ Andrzej Doromiejczuk był 23.

15 km

W rywalizacji na 15 km kolejny powód do radości dała nam Małgorzata Szaruga. Zawodniczka z Rabki-Zdroju zdobyła złoto w kategorii K25-29, pokonując trasę w czasie 2:26:25. Polka wzięła udany rewanż za zmagania na dystansie 3 km. Tym razem to druga była Dunka Katja Christensen, różnica na mecie była jednak minimalna.

Czwarte miejsce zajęła Małgorzata Daszkiewicz. Płocczanka do trzeciego miejsca traciła jednak aż 11 minut. W czołówce znalazła się też Jowita Polańska z Krakowa, która przybiegła jako 16. z wynikiem 3:49:47. W kolejnej kategorii wiekowej najlepszą z Polek była Aleksandra Wronka z Nowego Targu, która zajęła 25. lokatę z wynikiem 3:59:15.

Wśród mężczyzn w kategorii poniżej 17 lat Bolesław Sobierajski zajął 18. pozycję. Do zwycięzcy stracił 41 minut. W kolejnej grupie wiekowej Sebastian Kasprzyk z Dobczyc zajął wysokie 6. miejsce z czasem 2:00:51. Do brązowego medalisty stracił 7 minut.

W kategorii M25-29 Robert Bandosz uplasował się na 16. miejscu. W następnej kategorii wiekowej najlepszym z Polaków był wspominany wcześniej Łukasz Wańczak, który zajął 25. miejsce. Znów wygrał Amerykanin Force. W kategorii M50+ Andrzej Doromiejczuk był 56. z czasem 4:13:20.

Sztafety

Ostatniego dnia drużyna OCRA Poland wywalczyła srebrny medal w sztafetowej rywalizacji mieszanej w kategorii elity. Nasz zespół wystąpił w składzie z Piotrem Łobodzińskim, Małgorzatą Szaruga i Wojciechem Sobierajskim.

Wygrali Amerykanie z 2 i półminutową przewagą nad naszym zespołem. Nad trzecim zespołem RPA Polacy mieli półminutową przewagę.

RZ


Anita Włodarczyk i Piotr Lisek laureatami Złotych Kolców

$
0
0

Młociarka Anita Włodarczyk (RKS Skra Warszawa) oraz tyczkarz Piotr Lisek (OSOT Szczecin) zostali laureatami Złotych Kolców, najbardziej prestiżowej nagrody w polskiej lekkoatletyce. Zwycięzców ogłoszono podczas uroczystej gali zorganizowanej w Centrum „Jordanki” w Toruniu. Oprócz tradycyjnych statuetek na zwycięzców czekały też nagrody finansowe, których pula przekroczyła 100 000 złotych.

Trenowana przez Krzysztofa Kaliszewskiego miotaczka triumfowała w tym najbardziej prestiżowym rankingu już szósty raz z rzędu. Dzięki tegorocznemu sukcesowi Włodarczyk na już na koncie osiem statuetek Złotych Kolców i w klasyfikacji wszechczasów wyprzedziła w gronie kobiet Irenę Szewińską, która wygrywała siedmiokrotnie. Na podium tegorocznego rankingu znalazły się jeszcze Kamila Lićwinko oraz Angelika Cichocka. Kolejne miejsca zajęły Malwina Kopron, Sofia Ennaoui oraz Anna Jagaciak-Michalska.

Pierwszy raz w karierze Złote Kolce odebrał w poniedziałkowy wieczór Piotr Lisek. Halowy mistrz Europy, wicemistrz świata i absolutny rekordzista Polski (6.00) jest trzecim tyczkarzem, który triumfował w rankingu. Wcześniej najlepsi okazywali się Władysław Kozakiewicz (1975, 1977, 1980) oraz Paweł Wojciechowski (2011). Mistrz skoku o tyczce gromadząc w rankingu 1700 punktów zdecydowanie wyprzedził złotego medalistę mistrzostw świata w rzucie młotem Pawła Fajdka. Trzecie miejsce zajął kulomiot Konrad Bukowiecki, a w szóstce znaleźli się jeszcze Adam Kszczot, Marcin Lewandowski oraz Paweł Wojciechowski.

Sukces Liska przełożył się także na triumf Marcina Szczepańskiego w kategorii „Trener Roku 2017”. Imprezą roku wybrano dwa wielkie wydarzenia – halowy Copernicus Cup w Toruniu oraz letnie mistrzostwa Europy U23 w Bydgoszczy. Modernizacją roku okazał się Stadion Śląski. Odkryciem roku został uznany mistrz Europy do lat 20 oszczepnik Cyprian Mrzygłód, który dodatkowo otrzymał nagrodę (bilet lotniczy) ufundowaną przez Business Travel Club. Laurem Królowej Sportu, nagrodą kujawsko-pomorskiej lekkoatletyki, nagrodzeni zostali Iga Baumgart oraz Adrianna Janowicz.

Specjalne podziękowania złożono na ręce Ministerstwa Sportu i Turystyki oraz wszystkich sponsorów Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Okolicznościowe statuetki wręczono także prezydentom miast, które w 2017 roku były gospodarzami głównych stadionowych mistrzostw Polski.

Złote Kolce to najbardziej prestiżowa nagroda w polskiej lekkoatletyce. Pierwszymi zwycięzcami byli, w 1970 roku, Teresa Sukniewicz i Henryk Szordykowski. Nagrodę przyznają wspólnie Polski Związek Lekkiej Atletyki oraz Przegląd Sportowy.

źródło: PZLA


Dziewięć kilometrów do setki, czyli tej pani już podziękujemy...

$
0
0

W weekend 14-15 października w Lesie Karolewskim w miejscowości Róża w gminie Dobroń (między Łodzią a Pabianicami) odbył się jedyny, niepowtarzalny ultramaraton I to nie byle jaki, bo 24-godzinny ultramaraton, w centrum Polski.

Premierową edycję ultramaratonu Doba Leśna 24h podsumowuje Katarzyna Michalak.

Startowaliśmy z miejsca, w którym mieliśmy tzw bazę zawodów i gdzie wracaliśmy po przebiegnięciu każdej 13-kilometrowej, leśnej pętli - przy OSP Róża. W tym też miejscu znajdował się punkt pomiarowy odliczający nasze okrążenia oraz sala noclegowa i jadalnia.

Drugi punkt pomiarowy znajdował się na 8. kilometrze trasy. Po drodze, na około 4. kilometrze zlokalizowano punkt nawodnienia obsługiwany przez umundurowanych wolontariuszy, którzy rozbili tam swoje obozowisko.

Osobiście... nie planowałam tego biegu. Na tydzień przed startem w rozmowie z Agatą szukałam jeszcze każdej możliwej wymówki, ale każdy mój argument był inwalidą - odbijała je jak piłeczkę w ping-pongu. Nie miałam wyjścia. Z drugiej strony chęć pokonania po raz pierwszy w życiu stu kilometrów po nieudanym starcie miesiąc wcześniej w Krynicy, była dość kusząca. Uległam. Zapisałam się.

Dzień startu nadszedł nie wiadomo kiedy.

Swój pakiet odebrałam w sobotę rano w biurze zawodów. Wystartowaliśmy o godzinie 11:00. Na pierwszym okrążeniu, zanim jeszcze się rozciągnęliśmy, było dość gwarno i zabawnie. Wiadomo, pierwsze kółko, można obejrzeć trasę, zrobić rekonesans, zobaczyć czego się można spodziewać. Od drugiego okrążenia trzeba było zacząć zapamiętywać miejsca na trasie, żeby nocą się nie pogubić. Zastanawiałam się jak to będzie biec w pojedynkę w ciemnym lesie.

Początkowo moja taktyka była taka, że dawałam sobie półtorej godziny na okrążenie i tego się trzymałam. Po każdym okrążeniu schodziłam do bazy, zaliczałam toaletę zależnie od potrzeby, uzupełniałam płyny i zabierałam jedzenie. Na pierwszym okrążeniu jeszcze nie jadłam, na drugim zjadłam rodzynki, na trzecim banana, a na czwartym pół bułki z serem żółtym i dżemem. Na każdej rundzie wypijałam też pół litra płynów. I tak, zgodnie z planem, zaliczyłam cztery kółka.

Po sześciu godzinach na liczniku widniały już 52 km. Przestałam się spieszyć, na każde kolejne kółko dawałam sobie już po dwie godziny. Czułam już nogi, a byłam dopiero na półmetku założonego celu. Po piątym kółku zaplanowałam dłuższą przerwę.

Takim sposobem po 8 godzinach miałam już 65 km w nogach. Była godzina 19:00 i pozwoliłam sobie zrobić ok. godziną przerwę. Do celu pozostały trzy kółka. Byłam spokojna, ale zdeterminowana do pokonania 100 km, choćbym miała te trzy kółka przejść pieszo do 11:00 kolejnego dnia.

Podczas przerwy zjadłam naleśnika z dżemem własnej roboty, trochę czekolady, ciasto dostarczone przez przyjaciół, którzy odwiedzili mnie około 40. kilometra zmagań. Wypiłam dwie herbaty i zebrałam się powoli, by wyruszyć dalej na szóste okrążenie. Było około 20:00, dalszy plan zakładał kolejne dwa kółka do północy.

W tamtym momencie popełniłam pierwszy błąd - przestałam trzymać się własnego planu. Wg założeń, na długiej przerwie miałam przebrać się w ciuchy na noc, na chłodniejszą temperaturę. Ale uznałam, że jest ciepło - no przecież - i biegłam dalej na krótko. To było raczej moje mylne odczucie, będąc w biegu byłam rozgrzana i nie miałam realnego i rzeczywistego odczucia temperatury, ale czułam się dobrze.

Na kolejnym kółku nic nie zjadłam, prócz dwóch tabletek z dekstrozy. Nawodniałam się trawiąc słodkości pochłonięte w przerwie. Przed 22:00 zameldowałam się w bazie z wynikiem 78 km, czułam się naprawdę świetnie.

O 22:00 wyruszyłam na siódme kółko. Jak się okazało dwie godziny później, moje ostatnie. Zapewne przez moje zmęczenie już tutaj i nieuwagę, wychodząc na siódme okrążenie nie byłam jeszcze głodna i nie wzięłam jedzenia, popełniając swój drugi błąd. Opuszczając bazę czułam się naprawdę dobrze, ale po czterech kolejnych kilometrach biegu zaczęły opuszczać mnie siły. Coś zaczęło przewracać mi się w żołądku, od tego momentu już nie biegłam.

Podczepiłam się pod dwóch maszerujących panów i energicznym marszem dotarłam z nimi do punktu pomiaru czasu na 8. kilometrze. Potem maszerowałam przez chwilę sama, miałam ochotę zwymiotować, czułam się źle. Starałam się trzymać takie tempo marszu, żeby zawsze jakiś człowiek był w zasięgu wzroku - przede mną czy za mną. Miałam jeszcze 5 km do bazy. Żarty się skończyły, musiałam tam dotrzeć, nie mogłam zostać sama w ciemnym lesie. Tylko spokój mnie ratował i marsz w kierunku bazy.

Około północy dotarłam do bazy. Byłam wycieńczona. Nawet nie wiem jak to się stało, ale moja nieuwaga i te dwa błędy, które popełniłam, spowodowały, że w ciągu dwóch godzin wyziębiłam się i prawie odwodniłam.

Gdy dotarłam do bazy, poszłam do toalety. To niesmaczne, ale na przemian wypróżniałam się i wymiotowałam, mój żołądek zaczął strajkować. Nie wiedziałam czy mam siedzieć na sedesie czy przy nim klęczeć, choć klęczeć za bardzo nie mogłam, bo bolały mnie nogi. Teraz się z tego śmieję, ale w tamtym momencie nie było mi do śmiechu.

Wyszłam z toalety, w lustrze zobaczyłam, że jestem biała jak papier, zalana zimnym potem. Ledwo stałam na miękkich nogach. Zobaczyłam chłopaka z obsługi biegu, bałam się, że zaraz upadnę. Wybełkotałam tylko do niego, że jest źle i po chwili leżałam już w karetce. To nie mogło się tak skończyć. Miałam w nogach 91 km, ledwo połowa czasu minęła i utrzymywałam trzecią pozycję wśród pań. O co? to miał być koniec?

Leżałam w karetce, miałam drgawki, nie mogłam się ruszać, bełkotałam zamiast mówić i chciało mi się wymiotować. Półprzytomna słyszałam jak ratownicy dyskutują czy podać mi glukozę czy tlen, bo saturacja spada. „Saturacja sracja. Ja muszę jeszcze jedno kółko zrobić”. Ledwo usiadłam i znów zwymiotowałam. Nie nadawałam się do biegu.

Panowie oznajmili mi, że muszę zacząć przyjmować pokarm i płyny albo pojadę do szpitala na kroplówkę. „Do jakiego szpitala? Ja muszę jeszcze jedno kółko”. Przeniesiono mnie na salę noclegową, dano czekoladę i herbatę. Przyjęłam trochę i od razu zwróciłam. Mój organizm nie chciał nic przyjąć. Podano mi coca colę. Musiałam ją wypić i odpoczywać. Chyba zasnęłam.

Obudziłam się po trzech godzinach wyjętych z życiorysu. Byłam już rozgrzana, nabrałam kolorów i apetytu, byłam w stanie usiąść i zdjąć buty. Poszłam nawet po makaron z mięsem i zaczęłam jeść. „Jeszcze jedno kółko”. Pojawił się pan z karetki. „Pani nie wychodzi”. „Ehe”. „Akurat”. Jeszcze jedno kółko.

Tak minął mi czas do czwartej nad ranem. Ustawiłam budzik na 6:00 i postanowiłam się jeszcze przespać. Wstałam o 6, ale wiedziałam już, że mimo, że czas mam do 11 to już koniec mojego biegu, że życie i zdrowie jest dla mnie ważniejsze i że nie wrócę na trasę biegu. Że nie będzie upragnionej setki, choć było tak blisko. Pogodziłam się z tym i po ósmej poszłam oddać czip i odebrać medal.

Nie obyło się bez łez i uścisków głównego organizatora - Piotra, któremu jestem ogromnie wdzięczna za wkład i organizację jednego z najlepszych i najfajniejszych biegów w jakich miałam okazję wystartować. Do końca czasu spadłam z 3. miejsca na 7., a w swojej kategorii z 1. na 2. Mimo, że tak naprawdę nie ścigałam się z dziewczynami, tylko głównym celem było pokonanie po raz pierwszy w życiu 100 km, a potem bez ciśnienia tyle na ile starczy sił, to czuję się wygrana i jednocześnie przegrana w tym biegu. Wygrana, bo po czerwcowym Rzeźniku (82 km) pobiłam swój rekord dystansu, oraz przegrana, bo nie osiągnęłam swojego celu i nie pokonałam magicznej granicy trzech cyfr.

Tak to się dla mnie skończyło - na 91 kilometrach i 13 godzinach biegu.

Krótko nawiążę do organizacji biegu. Mogę w pełni świadomie polecić tę imprezę każdemu biegaczowi, który chciałby zmierzyć się z ultra dystansem. Impreza świetnie zorganizowana, na bardzo wysokim poziomie. Niczego nie brakowało jeśli chodzi o bufet bardzo bogaty, trasa bardzo dobrze oznaczona zarówno w dzień wstążkami, jak i w nocy odblaskami, zabezpieczenie medyczne sprawdzone na własnej skórze. Do niczego nie mogę się przyczepić i jeśli będzie mi dane, to z chęcią wrócę tutaj za rok po więcej.

Z biegowym pozdrowieniem,

Wasza Kejt, Młoda Gazela


Ambasador i królewskie zakończenie Korony Półmaratonów Polskich w Krakowie

$
0
0

Miasto Królów i 4. PZU Cracovia Półmaraton Królewski to idealne okoliczności do zakończenia tegorocznego projektu pod tytułem Korona Półmaratonów Polskich. Po koronach na głowach innych biegaczy widać było, że nie byłem jedyny, który postanowił zdobyć to wyróżnienie właśnie pod Wawelem - pisze Michał Sułkowski, Ambasador Festiwalu Biegów.

Uprzedzając fakty, była to bardzo dobra decyzja. Już samo biuro zawodów w Tauron Arenie powodowało, że nie mogłem doczekać się chwili startu. Wewnątrz wiele atrakcji, dla biegaczy, rodzin i dzieci. Wszystko logicznie zaplanowane, łatwo trafić. Super!

Na ile ten półmaraton? W tym przypadku to zasadne pytanie, bo na szarfie przy medalu jest dystans 21,975 km. Ale spokojnie, na samej trasie już wszystko było dobrze wymierzone.

Dzień startu. Prawdziwa polska złota jesień. Temperatura jakiej dawno nie było, odczuwalne ponad 20 stopni i duże słońce to coś co trochę mnie zaskoczyło, szykowałem się na to, że będzie bardziej wietrznie. No i smogu też nie było.

Już w momencie startu organizatorzy zadbali by odpowiednio "napompować" uczestników - selekcja muzyczna plus wypuszczany dym rozgrzewał serca, na tyle że wiele osób dość mocno rozpędzało się na pierwszych kilometrach i w ten sposób pierwsze 30 proc trasy było stosunkowo komfortowe. 

Wtedy nastąpił wbieg na most i zaczęło się ściaśnianie plus hamowanie, a w niektórych przypadkach wręcz zatrzymywanie bez ostrzeżenia. Halo, to niebezpieczne!

Szkoda, że nie udało się wydzielić dwóch pasów jezdni, byłoby o wiele wygodniej, jeden pas nie zapewni przepustowości dla 9 tysięcy uczestników. Dawało się to we znaki również na bulwarach nad Wisłą (szczególnie po zawrotce) oraz na ostatnim kilometrze przed metą. Było po prostu za wąsko. Przydałoby się to poprawić. 

Za to sama meta niesamowita, piękna i dająca gigantyczną dawkę energii.

Organizatorzy wielokrotnie podkreślali przez głośniki, że jest to najlepszy półmaraton w Polsce. Najlepszy nie jest, ale na podium jak najbardziej. Szczególnie za lokalizację. 

Biegacze lokalesi z Krakowa trochę narzekali, że tegoroczna trasa jest nudna, bo wcześniej prowadziła też przez rynek. Mi to nie przeszkadzało. Zaliczyliśmy Wawel, bulwary nad Wisłą, w takich okolicznościach przyrody to sama przyjemność, choć Rynek też mógłby sie tam znaleźć zamiast pętli wokół Tauron Areny.

Bieg ukończony, jestem zadowolony. 

Tegoroczny cel w postaci zdobycia korony został zrealizowany.

8 miesięcy 2017 roku, od marca do października.

5 biegów na dystansie półmaratońskim.

5 miast, czyli Gdynia, Warszawa, Białystok, Wrocław i Kraków. Przebiegnięte 105 kilometrów i 485 metrów, w tym celu przejechane ponad 2460 km.

Mnóstwo pozytywnych ludzi na trasie i świetna zabawa.

 

Było warto!

Michał Sułkowski, Ambasador Festiwalu Biegów 


Czy bieżnia musi mieć 400 m? Wg szefa IAAF - niekoniecznie

$
0
0

Lekkoatletyczne mistrzostwa świata w Londynie były sukcesem organizacyjnym trudnym do powtórzenia. Codziennie pełne trybuny, ostatnie starty Bolta, Faraha czy Kawauchiego, niespodziewane zwroty akcji, norowirus Makwali. Wszystkie te wydarzenia złożyły się na wyjątkowe show, które przyciągnęło na stadion i przed telewizory rekordowe liczby kibiców.

Kolejne mistrzostwa odbędą się w 2019 r. w Dausze, a Międzynarodowe Stowarzyszenie Federacji Lekkoatletycznych IAAF już myśli o atrakcyjnej formule dla tych i innych zawodów w perspektywie dekady lub dwóch. Sebastian Coe, szef IAAF w udzielonym agencji AFP wywiadzie, zdradził jaki kierunek miałby przyjąć te zmiany.

Wprawdzie nie podał szczegółów, ale podwójny mistrz olimpijski na 1500 m nazwał planowane zmiany rewolucyjnymi, przypominając że lekkoatletyka to rozrywka i powinna być jak najbardziej atrakcyjna dla jej odbiorców. Źródeł tej atrakcyjności szuka w rozwiązaniach wprowadzonych w Indyjskiej Lidze Krykieta czy Narodowej Lidze Footballu Amerykańskiego.

W wywiadzie zakwestionował dotychczasowy stan rzeczy, pytając czy bieżnia zawsze musi mieć 400 m. Jego zdaniem można rozważyć, czy atrakcyjniejszym rozwiązaniem nie byłaby np. bieżnia 300-metrowa ale za to na stadionie Stamford Bridge, gdzie swoje mecze rozgrywa drużyna Chelsea F.C. lub po prostu na ulicy zamiast w hali. Czas trwania mistrzostw i konkurencje również należałoby dostosować do potrzeb kibiców, bo przecież zawody nie muszą trwać 10 dni.

Za to lekkoatleci muszą zrozumieć, że urok lekkiej atletyki nie kryje się jedynie w wynikach i rekordach, ale też w dostępności samych sportowców. Na poparcie swoich słów przywołał przykład francuskiego mistrza świata na 800 m Pierre-Ambroise Bosse’a, którego konferencje prasowe mają interesującą formę dla dziennikarzy i pośrednio kibiców.

Na razie Coe nie wyliczył listy planowanych zmian, ale zapowiedział, że IAAF nie zamyka się na żadne rozwiązania i w najbliższym czasie czeka nas rewolucja.

IB

Źródło: AFP


Hartford Marathon: Piękny gest Chrisa Zablockiego

$
0
0

Amerykanin polskiego pochodzenia Christopher Zablocki z powodzeniem startował w Poznaniu, Gdańsku czy Warszawie. W ostatni weekend znów błysnął, wygrywając maraton w Hartford, stolicy stanu Connecticut. Stamtąd też jest blisko do Polski.

Zwycięstwo Zablockiego oklaskiwała liczna Polonia. W położonym obok Hartford mieście New Britain, mieszka największe skupisko naszych rodaków w Connecticut. Tworzą tam tzw. „Małą Polskę”, w której działają prężnie polscy przedsiębiorcy, organizacje kulturalne i społeczne. Ci, którzy przyszli obserwować 24. Eversource Hartford Marathon mieli szczególne powody do radości. Pochodzący z Essex zawodnik wystąpił w biało-czerwonej koszulce z dużym napisem Polska.

Christopher, a może raczej Krzysztof Zabłocki, wyszedł na prowadzenie ok 30. kilometra. Próbował bezskutecznie go jeszcze gonić Etiopczyk Birhanu Dare Kemal, ale nie dał rady. Amerykanin, który pięknie zamanifestował swoje polskie korzenie, zwyciężył z czasem 2:17:59.

- Nie widziałem trochę w jakiej jestem formie. Po prostu zrobiłem to co umiem najlepiej i nie myślałem zbyt wiele - powiedział po biegu zwycięzca.

Wśród kobiet najlepsza okazała Etiopka Meseret Gebre Dekebo, która trasę pokonała w 2:37:27.

W biegu głównym uczestniczyło blisko 1630 osób. Rozegrano też półmaraton i bieg na 5 km. Na tym pierwszym dystansie zwycięża Amerykanin Tim Ritchie, który ustanowił rekord trasy z wynikiem 1:02:41.

Przypomnijmy, że 29-letni Zabłocki jest rekordzistą świata w halowym maratonie. W Nowym Jorku uzyskał czas 2:21:47. W 2016 roku zajął drugie miejsce w 17. PKO Poznań Maratonie. W tym samym roku był trzeci w 3. BMW Półmaratonie Praskim. Na tej samej pozycji uplasował się w 22. Maratonie Solidarności w Gdańsku. Jego rekord życiowy w maratonie to 2:15:39 z 2015 roku z Valencii. Z Polski pochodzili jego dziadkowie.

RZ

fot. Hartford Courant


Z Kościuszką strzał w dziesiątkę! Boso po Krakowie

$
0
0

W dziesiątkę i to dosłownie, gdyż podczas, odbywającego się 15. października br. w Krakowie, biegu „5 dla Kościuszki”, wskoczyłem na 10. miejsce (na 120 zawodników) w swojej kategorii wiekowej! Jednocześnie metę, zlokalizowaną w TAURON Arenie Kraków, z czasem 20:43 min., przekroczyłem jako 39. zawodnik na 803. startujących! Mocna piątka za tę piątkę z bosym rekordem życiowym!

Rodzinna wyprawa...

Wspomniany start stał się okazją, aby całą rodzinką miło spędzić niedzielę. Dla samych Dzieciaków była to wręcz wyprawa do dalekiego, w ich obrazie świata, Krakowa: „do tego ze smokiem i Wawelem” – upewniały się Pociechy, „tak, własnie do tego” – potwierdzałem. Z emocji, pomimo wczesnej godziny pobudki i wyjazdu, przez całą drogę nawet nie zmrużyły oczu. Przyglądając się Dzieciom, przypominałem sobie jak sam przeżywałem swój pierwszy wyjazd do Miasta Kraka, gdy chodziłem jeszcze do szkoły podstawowej. Wydaje mi się, iż każdy z nas ma takie wspomnienia. A może właśnie czas „odkurzyć je w pamięci”?

Loteria…

Jako, iż jechaliśmy z Rodzicami na dwa samochody, w zatłoczonym, ze względu na liczbę uczestników zawodów na dwóch dystansach (półmaratonu i „piątki”), musieliśmy znaleźć sąsiadujące dwa miejsca parkingowe. Już od początku dzień zapowiadał się dobrze, gdyż, przybywając do Krakowa na dwie godziny przed startem, udało nam się, o dziwo, bezproblemowo zaparkować nasze wozy, pod pobliskim centrum handlowym. Dlaczego piszę „o dziwo”? Gdyż pół godziny później prawie cały parking był już zajęty. Nic dodać, nic ująć, znaleźliśmy się we właściwym miejscu o właściwym czasie.

Sądecka Ekpia…

Nie przez przypadek wspominam innych uczestników. W tych konkretnych zawodach stawiliśmy się na starcie większym gronem rodzinnym oraz ze Znajomymi. W biegu „5 dla Kościuszki” swoją kondycję sprawdzał mój Tata Krzysiek i ja. Natomiast w „4. PZU Cracovia Półmaratonie Królewskim” z trasą zmagali się: mój brat Irek, kuzyn Tomek Ziobrowski oraz Znajomi: Renata Stawiarska, Wojtek Rostocki, Szymek Poremba. Nie omieszkam wymienić tu osoby Andrzeja Tokarza, nie tylko mojego Trenera, który w czasie roztrenowania dopingował swoich podopiecznych na miejscu i przejął rolę fotoreportera.

Krzątanina na miejscu…

Tradycyjne „ogarnianie” spraw organizacyjnych, zostało nam ułatwione przez Irka, który dzień wcześniej odebrał nasze pakiety startowe (za co w tym miejscu, jeszcze raz, serdecznie mu dziękujemy). Mimo wszystko, trzeba było się „streszczać”, aby resztę spraw załatwić z zapasem czasu, potrzebnym do rozbiegania przed startem. I w tym miejscu pojawia się, w moim przekonaniu, jedyny zgrzyt. Droga do depozytu, prowadziła wąską klatką schodową, przez co, biorąc pod uwagę liczbę osób pragnących z niego skorzystać, dostarczenie swoich rzeczy stało się nie lada wyzwaniem i próbą nerwów (takie spostrzeżenie dla Organizatora, aby drogi dojścia do depozytu przeprowadzić miejscami o większej przepustowości). Ostatnie buziaki, życzenia powodzenia i każdy z nas udał się na wcześniej zaplanowaną pozycję startową.

Tuż przed startem…

Z jednej strony oficjalne przemowy, dyskusje, życzenia i gesty powodzenia między Zawodnikami. Z drugiej, koncentracja, ostatnia analiza trasy i taktyki na bieg oraz zagrzewanie się do walki poprzez serię podskoków na „wirtualnej skakance”, „oklepywanie” ud, łydek.

Zostało jeszcze kilka chwil, aby znaleźć sobie dogodne miejsce „w szeregu”. Po drodze na upatrzoną pozycję, „piątka” z Tatą i już jestem u czoła stawki, gdzie gestem i aparatem „zaczepia” mnie Ambasador Stanów Zjednoczonych w Krakowie. Ciekawe czy uda mi się odkopać to zdjęcie w „czeluściach Internetu”? Myślami wracam do zawodów. Taki to oto plan na tę rozgrywkę: trzymać się możliwie z przodu (aby nie musieć przepychać się między biegaczami i nie tracić na to energii) oraz biec w granicach „4:00 na kilometr”. 10… 9… 8.. /…/ 3… 2… 1… pierwszy krok ku mecie zrobiony…

Taktycznie i z mocą…

Oj, na tym dystansie nie startowałem od tzw. „wieków”. Dodatkowo stosunkowo krótkie przygotowanie do niego, po sezonie półmaratonów i charytatywnego ultramaratonu, napawają mnie sportową ciekawością. Wiem, że jestem w stanie tak podbiec, ale czy debiut po powrocie będzie udany. Wierzę, iż tak, tylko muszę uważać, aby nie przesadzić na początku.

Ruszyłem. Szpaler Kibiców z lewej i prawej strony oraz jasny plan w głowie, pozwala nieźle się rozpędzić. Również wsparcie Zawodników startujących w półmaratonie z którymi mijam się „po prawicy” (rozpoczynali bieg w przeciwnym kierunku) dodaje animuszu, w tym jak się później okazało także okrzyki Kuzyna. Tu już na samym początku Kibice wyciągali ręce, aby przybić im „piątkę”. Czynię to z wielką radością, jednocześnie wyrażając Im wdzięczność za obecność i aktywność. Po krótkiej serii, skupiam się już na trasie. Patrzę na zegarek, którego wskazania sugerują, iż biegnę za szybko. Po minięciu „wąskiego gardła” wybiegam na ścieżkę rowerowo – pieszą. Robi się luźniej. Powtarzam sobie „Zwolnij, gdyż przesadzisz”. Kontrolując tempo, robię to co podpowiada mi doświadczenie i rozum – trochę zwalniam, a i tak pierwszy kilometr kończę na 4. minutach. Kolejne dwa tysiące metrów to spokojne kontrolowanie biegu. Jesteśmy już w Parku Lotników Polskich. Pora włączyć „moc”. Czwarty kilometr na pograniczu „4.”, a na ostatnim pojawia się już „3.” z przodu.

Głośny doping „Bosy biegnij, już końcówka” – krzyczy jeden z Kibiców, tuż przed wbiegnięciem w podziemia TAURON Areny Kraków. Przede mną dwójka Zawodników w zasięgu wzroku. Decyduję się na próbę ostrego finiszu. Dobiegam do Nich. Gdy tylko zauważyli co się dzieje, również „z kopyta” ruszyli przed siebie. Niestety tym razem za szybko zacząłem końcowy atak i z dosłownie sekundową stratą wpadam za nimi na linię mety!

Rzucający się w oczy (z racji ciemności, w którą wpadało się na Arenie) zegar wskazał 20:43 min.! Ambitny plan minimalny wykonany! Zmieściłem się w 21. minutach! Jest bosa życiówka na dystansie 5. kilometrów! Dobry punkt, od którego mogę zaczynać walkę o „szybką piątkę”! Jestem szczęśliwy, choć mały niedosyt pozostał! Dziś pobiegłem trochę zachowawczo (z racji, o której już wspominałem, czyli pierwszego startu na 5 000 metrów od dawien dawna), ale jednocześnie mocno, z czego jestem bardzo zadowolony! Średnia 04:08 min./km daje powód do zadowolenia!

Gdy emocje już opadły…

Wyjście z Areny na światło dzienne, odebranie medalu, nawiązującego do wydarzenia, z którego okazji organizowany był bieg, czyli 200. rocznicy śmierci Generała Tadeusza Kościuszki.

Trochę dalej nawodnienie i uzupełnienie energii węglowodanami pochodzącymi z makaronu z sosem bolognese. Pałaszując „węgle” oczekiwałem na przybiegnięcie Taty, który bardzo szybko zjawił się w strefie regeneracji. Jego świetny wynik to 28:41 min., dał Mu 10. miejsce w Jego kategorii wiekowej (i 396. w „Open”)! Gratulacje Tato! Pora na posiłek. Namawiam Tatę na krótkie rozbieganie. Rozciągamy się i ruszamy po pamiątkowe zdjęcia, a następnie odbieramy depozyty.

Dojście do telefonu umożliwia nam kontakt z oczekującą na nas Rodziną, która wcześniej dopingowała nas na mecie.

Przychodzi baba/chłop do lekarza…

Po powitaniach, gratulacjach i oczekiwaniu na przybiegnięcie półmaratończyków, część z nas postanowiła skorzystać z okazji i zrobić sobie kilka badań w mobilnych laboratoriach, które były dostępne dla każdego chętnego. Osobiście uważam, iż taka zachęta do kontrolowania swojego stanu zdrowia u specjalistów jest bardzo potrzebna biegaczom, na każdym stopniu ich sportowego zaangażowania.

Już są…

Z czasem dobiegli do nas pozostali Sądeczanie. Umiejąc cieszyć się z sukcesów innych, pozwolę sobie zdradzić ich wyniki. Mam nadzieję, iż nie będą mieli mi tego za złe. Pierwszy, z wymienionej wcześniej Ekipy, „połówkę” ukończył Wojtek Rostocki w 01:32:40,dalej kolejno Szymon Poremba (01:32:42), Tomek Ziobrowski (01:41:39 – z rekordem życiowym!), brat Irek (01:53:46) oraz w swoim debiucie półmaratońskim Renata Stawiarska (02:20:27). Brawo dla Każdej i Każdego z Was za wolę walki do samego końca!

Do domu już czas…

Co dobre szybko się kończy. Tak i było tym razem. Niedzielne zmagania, a przede wszystkim wspólnie spędzony czas, dodały nam pozytywnej energii na najbliższy tydzień, do kolejnego startu, czyli Jubileuszowej XV edycji Biegu Bejorów w Rytrze, z którego dochód zostanie przekazany na rehabilitację Mistrza Tomasza Brzeskiego!

Karol Trojan, Ambasador Festiwalu Biegów, blog http://biegambo.pl/



Niedziela z mistrzami. II Bieg Korzeniowskiego w Arłamowie

$
0
0

Połowa października to najpiękniejszy czas na bieganie w górach. Stąd wysyp imprez i tysiące biegaczy w Beskidzie Niskim czy Bieszczadach. Tydzień temu w Cisnej - ultraMaraton Bieszczadzki, w miniony weekend - kultowa już Łemkowyna, a czterokrotny mistrz olimpijski Robert Korzeniowski ponownie zaprosił biegaczy na bieg o swój puchar w dzikich okolicznościach Arłamowa i Gór Słonnych.

Czempion chodu sportowego, który po zakończeniu profesjonalnej kariery z powodzeniem ściga się na biegowych trasach ulicznych i terenowych, pochodzi z Podkarpacia i czuje duży sentyment do tych stron. Rok temu pierwszy raz zaprosił biegaczy do zaprzyjaźnionego Arłamowa. Wtedy obowiązkowe połączenie biegu z weekendowym pobytem w ekskluzywnym ośrodku hotelowym nie wszystkich przekonała ze względu na koszty, tym razem więc od razu można było wybrać –pakiet startowy „goły” lub z hotelem. Piękna, mało wciąż znana okolica skusiła znacznie więcej biegaczy, a dodatkową atrakcją była możliwość pościgania się (lub po prostu wspólnego biegania) z byłymi mistrzami sportu. Korzeniowski bowiem zaprosił do Arłamowa innego złotego medalistę olimpijskiego, jednego z dominatorów wioślarskiej czwórki Adama Korola.

Korol, po rozstaniu z łodzią, zaczął intensywnie biegać i błyskawicznie doszedł do poziomu 2 godzin 49 minut w maratonie. Arłamów to jednak całkiem inne bieganie niż ulica. - Dwa lata temu chcieliśmy z żoną wystartować w Biegu Rzeźnika. Wtedy Dagmara doznała kontuzji i z planów nic nie wyszło, gdy więc Robert zaprosił nas do Arłamowa nie wahaliśmy się – mówi były wioślarz, a potem minister sportu. – Była okazja połączyć pobyt w pięknym miejscu z górskim bieganiem. Przełaj jest bardzo fajny, wiem, bo sporo trenuję na ścieżkach Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego, a tu doszły jeszcze niezłe przewyższenia.

Bieg o Puchar Roberta Korzeniowskiego to dwa dystanse: około 19 i 36 km. – Na pierwszy raz wybrałem, oczywiście, krótszy, a i tak przeraził mnie trochę profil drugiej części trasy, z podbiegami – opowiada Adam Korol. Trochę na wyrost, bo z podbiegami sobie poradziłem, gorzej było na początku, gdy trzeba było ponad 2 kilometry ostro zbiegać. Jestem dość ciężki – przyznaje mistrz wioseł – zbieganie z jednoczesnym hamowaniem dało mi mocno w kość. A trasa, choć krótka, pokazała mi miejsce w szyku w kontekście marzeń o Rzeźniku. Od niedzieli wiem, że muszę jeszcze ostro potrenować, żeby nie dać plamy na bieszczadzkim szlaku.

- Gdzieś po około 3 kilometrach biegu napotkaliśmy niedojedzone truchło dzika. Przypomniałem sobie wtedy informację, że w okolicy widuje się ostatnio sporo śladów niedźwiedzi. Żona trochę się przestraszyła, przeszła przyspieszony instruktaż co robić w razie spotkania z misiem lub wilkiem. Dzikie zwierzęta zwykle jednak unikają ludzi, obeszło się więc bez dramatycznych sytuacji.

Adam Korol jest zachwycony weekendem w Arłamowie. – Tereny odludne, na całej trasie biegu raptem jedna miejscowość, a i to określenie trochę na wyrost, bo Kwaszenina to raptem 2 czy 3 domy na krzyż. Piękne krajobrazy, możliwość samotnego obcowania z piękną, bajecznie kolorową przyrodą. Można przez parę godzin odciąć się od codziennych problemów. Czego chcieć więcej? – pyta mistrz olimpijski z Pekinu. – Do tego „wypasiony”ośrodek hotelowy, obiekty sportowe, baseny kryte i otwarte, z których można podziwiać okolicę. Idealne miejsce na relaks i regenerację.

- Bieg o Puchar Roberta Korzeniowskiego jest i zapewne pozostanie imprezą bardzo kameralną – przewiduje Adam Korol. Ma, moim zdaniem, potencjał na sto kilkadziesiąt, może dwieście osób. Organizator zapewne wolałby liczniejsze grono startujący, ale mnie, z punktu widzenia biegacza, podobało się bardzo, niewiele jest już takich imprez, na zakończenie których wszyscy uczestnicy doskonale się znają. Barierą jest z pewnością położenie Arłamowa (to przysłowiowy „koniec świata”), odległość od dużych skupisk ludzkich i słaby dojazd. Z tego co wiem, Robert chce w przyszłym roku zrezygnować z długiego dystansu i wszystkim gościom zaproponować jedną trasę, zbliżoną do półmaratonu – kończy Adam Korol opowieść o biegowym wypadzie do Arłamowa.

Piotr Falkowski

zdj. A. Korol, R. Korzeniowski

Ultramaraton Leśna Doba: Grzybiarze, podróż sentymentalna i szczwany lis [ZDJĘCIA]

$
0
0

– Leśna Doba to mój osobisty pomysł, który przyszedł mi, kiedy siedziałem na mecie Transjury w 2014 roku – opowiada nam Piotr Pazdej, dyrektor biegu ze stowarzyszenia „Wszystko Gra – Pabianice”. – To był mój pierwszy raz na ultra. Po tych 110 km byłem jednocześnie strasznie zmęczony i bardzo podekscytowany. Przyszedł taki przebłysk, że chciałbym się podzielić tym stanem z innymi. Stąd Leśna Doba to ma być właśnie „ultra dla każdego”.

Dla każdego, znaczy żeby po przebiegnięciu 13-kilometrowej pętli każdy mógł zawitać do bazy, zjeść coś ciepłego, napić się i odpocząć, a nawet się przespać przez dowolnie długi czas na swoim materacu albo karimacie. Nie trzeba nawet pokonać ultradystansu, można zrobić też np. tylko jedno czy dwa okrążenia. – Starym wyjadaczom nie robi różnicy, czy pętla ma 13 km czy powiedzmy 5 – mówi organizator – chociaż niektórzy twierdzili, że to za długa pętla jak na bieg 24-godzinny. Ale mamy tak piękny las, że szkoda było ją skracać!

Runda o takiej długości jest na tyle długa, by się nie znudziła „zwykłemu biegaczowi”. Poza tym, jak twierdzi nasz rozmówca, pozwala ona pobyć trochę samemu ze sobą, zasmakować tej słynnej samotności długodystansowca zarówno w dzień, jak i w nocy, a czasem podzielić ją z towarzyszem biegu. Z 13 km ponad 11 prowadzi po lesie. Konkretna praca przy wytyczaniu trasy i ustalaniu szczegółów zaczęła się rok temu.

W sobotę 14 października o 11:00 sprzed remizy w Róży w podpabianickiej gminie Dobroń na pierwszą pętlę wystartowało 102 biegaczy i kijkarzy. Po nieco ponad kilometrowej asfaltowej rozbiegówce będącej jednocześnie nawrotką i przebiegnięciu wiaduktem nad drogą S8, trasa sprowadzała ścieżką do lasu. Mieliśmy przyjemność zrobić jedno okrążenie pod prąd fotografując zawodników, a następnie przebiec towarzysko ze znajomymi jeszcze jedno, już we właściwym kierunku.

Nie zdarzający się ostatnio zbyt często bezdeszczowy dzień, a nawet wyglądające czasem zza chmur słońce, pozwalały cieszyć się złotą jesienią. Trasa okazała się urozmaicona. Czasem prowadziła szerokimi duktami, częściej wąskimi ścieżkami, nieraz pośród wysokich traw, na przemian po piasku i błocie. Zdarzały się też całkiem strome podbiegi i zbiegi. Mniej więcej w połowie pętli umieszczony był punkt pomiaru czasu. Zawodnicy, którzy zrobili niepełne ostatnie okrążenie do tego miejsca, mieli doliczaną odpowiednią odległość.

Od początku wyskoczyli ostro do przodu dwaj zawodnicy. W szybkim tempie kolejne okrążenia łykał Mikołaj Wojna. Zawodnik z Poznania, jak nam później powiedział, wciąż się uważa za początkującego ultrasa, choć ma już na koncie dobre wyniki w Biegu Granią Tatr i krynickiej setce B7D. Niedaleko za nim podążał Wojciech Majcher z Tomaszowa Mazowieckiego, który niedawno w Krynicy dał się poznać z ukończenia Iron Run. Na trzeciej pozycji, spokojnie jak na swoje możliwości, biegł najbardziej doświadczony Roman Elwart z Pucka – brązowy medalista kwietniowych MP w biegu 24h w Łodzi i podwójny wicemistrz świata z Belfastu (indywidualnie w kat. masters M45 oraz drużynowo).

Wśród pań niezagrożone wydawało się prowadzenie Anny Drejarz-Kaczmarek – obecnie mieszkającej w Warszawie, lecz która, jak przyznała, w dzieciństwie wychowała się w tym lesie. Bieganie ultra nie jest jej obce – wcześniej jej najdłuższym dystansem był KBL (110 km) na Dolnośląskim Festiwalu Biegów Górskich, gdzie wywalczyła 3. miejsce w kategorii wiekowej.

Zgodnie z ideą organizatorów, oprócz starych wyjadaczy na trasie spotkaliśmy również zawodników, dla których był to pierwszy w życiu dystans ultra. – Nie wiem, na ile organizm pozwoli, ale mózg jest nastawiony na 24 godziny biegania – powiedziała po pokonaniu dwóch okrążeń Monika z Pabianic, która wcześniej nie przebiegła nic dłuższego od maratonu. Kiedy ją spotkaliśmy następnego dnia przed południem, miała już za sobą 9 pętli, czyli 117 km!

– Do Leśnej Doby skusiła mnie przełajowa trasa i chęć sprawdzenia się w nowym wyzwaniu – powiedziała Ola, ratowniczka medyczna. Łodzianka przyznała, że do niedawna w ogóle nie lubiła biegać, a przekonała się do tego dzięki biegom przeszkodowym. Jej najdłuższym dotychczasowym dystansem był sierpniowy Spartan Beast w Krynicy (ok. 23 km). Teraz na leśnej trasie, z przerwą na sen, zrobiła 5 kółek, a więc 65 km.

Również debiutantką w dobowym bieganiu, choć z pewnym doświadczeniem w ultra – bo z ukończonym w tym roku Rzeźnikiem – była nasza koleżanka Kasia Michalak. Jej dramatyczną relację z podejścia do przebiegnięcia setki można przeczytać TUTAJ.

Zawodnicy mogli liczyć na doping dość licznie odwiedzających Las Karolewski grzybiarzy. Niektórym z nich również udzieliła się atmosfera grzybobrania. Jedna z maszerujących z kijkami pań pochwaliła się znalezionym przy ścieżce dorodnym prawdziwkiem.

Na Leśnej Dobie znakomicie radzili sobie najdojrzalsi weterani. Wicemistrz Europy w triathlonie w kat. M60 na dystansie Iron Man, Henryk Kępiński z Bełchatowa, na czwartym okrążeniu przyznał, że już go trochę odcina, bo jest zajechany ciężkim sezonem. Ale tak naprawdę chyba się dopiero rozkręcał. Prawdziwy kryzys przyszedł dopiero później, lecz po nocnej przerwie zawodnik dokręcił jeszcze na zmęczonych nogach dziewiąte okrążenie (117 km). Czwarte miejsce wśród kobiet w klasyfikacji nordic walking zajęła Aleksandra Raczyńska z Chorzowa (79 lat), która z kijami pokonała 8 pętli – 104 kilometry! Z panią Aleksandrą niedawno mieliśmy przyjemność dłużej porozmawiać (TUTAJ).

W niedzielę rano okazało się, że prowadzącą wcześniej dwójkę pokonały kontuzje i kłopoty z mięśniami nóg. Debiutujący w biegu 24-godzinnym Wojciech Majcher i Mikołaj Wojna ostatecznie ukończyli zawody na 7. i 11. miejscu (odpowiednio 12 i 11 okrążeń). Zwyciężył stary wyga Roman Elwart (17 pętli, 221 km) przed Michałem Niemirą z Warszawy (15.5/201.5) i Przemysławem Ignaszewskim z Grudziądza (13/169). Anna Drejarz-Kaczmarek dowiozła zwycięstwo do końca, lecz tylko o pół okrążenia (12/156, 6. miejsce open) przed Dominiką Cieślak z Wrocławia (11.5/149.5). Podium pań dopełniła Bernadetta Ślemp ze Stobiernej (9.5/123.5).

W klasyfikacji nordic walking najszybsi byli: Michał Piotrowski z Gdańska (11.5/149.5, 9. open), Tomasz Lanuszny z Palowic (10/130) i Seweryn Paczesny ze Zduńskiej Woli (9/117) oraz Sylwia Reseman z Żukowa (9/117), Marzena Spychała z Białej (8/104) i Katarzyna Banaszkiewicz z Kaczorów (8/104).

Pełne wyniki można zobaczyć TUTAJ

– Nigdy nie przyjeżdżam po zwycięstwo, zawsze myślę, żeby jak najlepiej pobiec – przyznał Roman Elwart – cenię rywali, no i zawsze można polec. Mogłem być pierwszy, ale też mogłem zejść z trasy. A jak trasa jest wymagająca jak tutaj, to tym bardziej. Jestem bardzo zadowolony z moich 221 km. Jeszcze miałem trochę czasu żeby może dalej pobiec, ale wolałem już nie ryzykować.

– Wczoraj rywale byli daleko z przodu, ale znam takie biegi i mam doświadczenie, że nie ma co się wyrywać, bo bieg tak naprawdę zaczyna się po 12h – opowiadał zwycięzca – przedtem nawet jak ktoś mi ucieknie na 10 km, to nie znaczy, że on wygra, bo może to stracić w każdym momencie. Kryzys złapie i do widzenia. Tu właśnie tak było, bo prowadzący jednak za mocno poszli i nie wytrzymali.

Nasz medalista MP i MŚ bardzo pochwalił też organizację Leśnej Doby. – Byłem na wielu imprezach rangi mistrzowskiej i naprawdę tam organizatorzy nie dorastali do pięt tutejszym. Trasa wspaniale oznaczona, nawet w nocy wstążki były tak widoczne, że mógłbym biec po omacku. No i wspaniałe jedzenie. Organizatorzy naprawdę pokazali klasę.

Zwycięzca na koniec wyraził specjalne podziękowania dla swojej ekipy serwisowej w osobach żony Grażyny Elwart oraz Wioletty Jończyk.

– Chociaż na koniec osłabłam, to udało się utrzymać prowadzenie – opowiadała po swoim 24-godzinnym debiucie Anna Drejarz-Kaczmarek. – Wcześniej planowałam jeszcze jedno okrążenie, tak na około 170 km. Wyszło 156, czyli taki plan minimum, żeby wstydu nie było (śmiech). W nocy jeszcze było w porządku, natomiast nad ranem ostatnie okrążenie to już było przesiadywanie na każdym pieńku i stwierdziłam, że to już zdecydowanie koniec, chociaż miałam jeszcze 2 godziny do limitu.

– Spędziłam tu 5 lat dzieciństwa, jeżdżąc na rowerze po tych lasach i kąpiąc się w zbiornikach przeciwpożarowych – wspominała zwyciężczyni – była to więc taka podróż sentymentalna. A w ogóle to bardzo lubię biegać nocą po lesie, po górach, to jest takie tajemnicze i przyjemne. Bieganie 24-godzinne chyba mi się spodobało i chciałabym jeszcze poprawić ten wynik – zakończyła.

Zgodnie z intencją organizatorów Leśna Doba przypadła do gustu zarówno zaprawionym w bojach ultrasom, jak i bardziej rekreacyjnym miłośnikom dłuższych dystansów. Organizacja bazy i trasy również zebrała bardzo pochlebne opinie. Możemy się więc spodziewać, że przyszłoroczna edycja przyciągnie więcej uczestników, w tym jeszcze silniejszą obsadę czołowych zawodników.

KW


Zmarła najstarsza maratonka świata

$
0
0

W wieku 94 lat zmarła Hariette Thomson, najstarsza kobieta na świecie, która ukończyła maraton i półmaraton. 

W 2015 roku Amerykanka zadziwiła cały świat. Mając 92 lata ukończyła San Diego Rock‘n’Roll Marathon z wynikiem 7:24:36. Pochodząca z Karoliny Południowej biegaczka wcale nie zajęła ostatniego miejsca. W biegu wspierał ją m.in syn Brenneman, a sam start połączony był ze zbiórką funduszów na cele charytatywne. Maratonce udało się zebrać ponad 100 tys. dolarów na rzecz fundacji zajmującej się białaczką i chłoniakami. Nie był to przypadek. W ciąg swojego życia kobieta trzykrotnie wygrywała walkę z rakiem.

Pani Thomson występowała jako pianistka na wielkich salach koncertowych jak np. Cornegie Hal. Ale słynna stała się dopiero na emeryturze. Pierwszy maraton biegaczka ukończyła mając 76 lat. Dwukrotnie uznawano ją za najstarszą maratonkę na świecie. Mając 91 lat w San Diego uzyskała wynik 7:07:42. Później to miano trafiło to Kanadyjki Gladys Burrill, która w chwili startu miała 92 lata i 19 dni. Zmagania na Honolulu ukończyła w czasie 9:53:48. W chwili startu w 2015 roku Amerykanka miała 92 lata i 93 dni, czyli była nieznacznie starsza.

W czerwcu tego roku biegaczka została najstarszą kobietą, która ukończyła półmaraton. Stało się to oczywiście podczas ulubionego Rock'n'Roll Marathon w San Diego. Czas na mecie biegaczki to 3:42:56. Kobiecie na trasie towarzyszyły dzieci i wnuki.

Amerykanka tym samym poprawiła osiągniecie wspomnianej.... Gladys Burrill, która w 2012 r. w Honolulu ukończyła półmaraton mając 93 wiosny, z czasem 4:49:25. Na bicie rekordów jak widać nigdy nie jest za późno.

Hariette Thomson była matką pięciorga dzieci i babcia dla dziesiątki wnuków. Zmarła w poniedziałek 16 października. Po raz ostatni wystartowała pod koniec sierpnia na 5 km, podczas w Yiasou Greek Festival w rodzinnym Charlotte.

RZ



Ruszyła sprzedaż bletów na Copernicus Cup 2018

$
0
0

Niespełna cztery miesiące dzielą nas od kolejnej edycji mityngu Copernicus Cup. Do sprzedaży trafiły pierwsze bilety na mityng, który - jak już informowaliśmy - ponownie wchodzi w skład cyklu IAAF World Indoor Tour. 

IAAF World Indoor Tour nazywany jest zimowym odpowiednikiem Diamentowej Ligi. Jak zapewnia dyrektor imprezy Krzysztof Wolsztyński, gwiazd w Toruniu nie zabraknie.

- IAAF narzuca nam pewne konkurencje, w 2018 roku będą to m.in. bieg na 800 m mężczyzn, czy skok wzwyż kobiet. My zrobimy wszystko żeby wystartowała sama światowa czołówka. Przypomnę, że zwycięzcy IAAF World Indoor Tour oprócz bonusu finansowego otrzymają także „dziką kartę”, która uprawnia do udziału w halowych mistrzostwach świata w Birmingham, które odbędą się na początku marca – mówi Wolsztyński.

Na starcie w Arenie Toruń mają pojawić się m.in. Angelika Cichocka, Kamila Lićwinko, czy Marcin Lewandowski. 

Ceny wejściówek na Copernicus Cup 2018 zaczynają się od 10 zlotych. W sumie z trybun zmagania sportowców śledzić będzie mogło ok. 5 000 kibiców.

4. Copernicus Cup zaplanowano na 15 lutego 2018 roku. Początek zawodów po godzinie 18:00.

źródło: PZLA


Górski Runmageddon po raz pierwszy w Szczyrku

$
0
0

Runmageddon, najbardziej ekstremalny cykl biegów przeszkodowych w Europie, w dniach 21-22 października po raz pierwszy zawita do Szczyrku. Organizatorzy przygotują trasy dla uczestników prezentujących zróżnicowany poziom sprawności.

Największe wyzwanie czeka śmiałków, którzy wystartują w formule Hardcore na dystansie 21 km z 70+ przeszkodami. Oprócz niego przygotowana będzie formuła Rekrut (6 km; 30+ przeszkód) i Intro (3 km; 15+ przeszkód). Dzieci będą bawiły się na specjalnie przygotowanej trasie Runmageddon KIDS. Do startu w imprezie zgłosiło się już blisko 5 tys. osób. Runmageddończycy mogą więc przewyższyć liczbę mieszkańców tej turystycznej miejscowości!

Uczestnicy Runmageddonu na mecie czasami mawiają, że po pokonaniu trasy są tak zmotywowani, że żadne szczyty im nie straszne. Tym razem będą mieli dobrą okazję, aby takie deklaracje wdrożyć w życie. Najbardziej ekstremalny cykl biegów przeszkodowych w Europie swoją kolejną edycję organizuje w Szczyrku. W tak wysokie góry Runmageddon zawita po raz pierwszy.

Impreza rozpocznie się w sobotę, 21 października. Jako pierwsi na trasę wyruszą uczestnicy Górskiego Runmageddonu Rekrut. Po drodze napotkają również górskie potoki i przygotowane przez inżynierów Runmageddonu przeszkody: Ścianę z Łańcuchów, Indianę XXL, Lodową, Komandosa, Helikopter, Porodówkę i wiele innych. Chwilę wytchnienia i wielką frajdę uczestnikom powinna sprawić zjeżdżalnia na zboczu góry, zakończona kąpielą w wodzie.

Trasa Górskiego Runmageddonu będzie prowadzić przez Park Krajobrazowy Beskidu Śląskiego i Szczyrkowski, co zapewni uczestnikom nie tylko ekstremalne doznania, ale również wspaniałe widoki. Część przeszkód znajdzie się na terenie największego ośrodka narciarskiego w tej części Europy, którego otwarcie zaplanowano na listopad br. – Szczyrk Mountain Resort (Małe Skrzyczne) i Centralnego Ośrodka Sportu (Duże Skrzyczne). Dostępu do mety bronić będzie żywa przeszkoda składająca się z zawodników drużyny futbolu amerykańskiego – Lions Gliwice.

Mniej zaprawieni w biegach przeszkodowych będą mogli w spróbować swoich sił na trasie Górskiego Runmageddonu Intro. Będzie to dobre przetarcie przed startem w kolejnych, bardziej wymagających wersjach Runmageddonu.

Niedziela zarezerwowana została dla najtwardszych zawodników. Rywalizacja Górskiego Runmageddonu Hardcore toczyć się będzie na dystansie półmaratonu, czyli 21 kilometrów z ponad 70 przeszkodami. Uczestnicy będą musieli zdobyć m.in. znajdujące się na wysokości 1201 m n.p.m. Małe Skrzyczne czy pokonać Piekielny Podbieg z kilkoma punktami, w których będzie trzeba pokazać siłę i charakter. Suma przewyższeń na tym odcinku wyniesie aż 1000 m, dlatego uczestnicy nie powinni liczyć na to, że szybko znajdą miejsce do odpoczynku. Trasa zahaczy również o Skrzyczne, najwyższy szczyt Beskidu Śląskiego wznoszący się na wysokość 1257 m n.p.m, a także Czyrną, Halę Skrzyczeńską, Solisko i Jaworzynę. Organizatorzy obiecują, że będzie to najbardziej ekstremalny Hardcore w całej historii cyklu.

Ukończenie Górskiego Runmageddonu Hardcore w Szczyrku, będzie ostatnią okazją na skompletowanie Weterana Runmageddonu. Ten prestiżowy tytuł otrzymują zawodnicy, którzy w jednym sezonie ukończą biegi w formule Rekrut, Classic i Hardcore.

– Runmageddon zdobywa szczyty, teraz dosłownie, bowiem najbardziej ekstremalny cykl biegów przeszkodowych w Europie zawita do Szczyrku. Startując w Runmageddonie nie ma nudy, ponieważ wciąż podnosimy poprzeczkę, proponując uczestnikom nowe przeszkody i lokalizacje. W Szczyrku znaleźliśmy fantastyczne tereny. W połączeniu z naszymi przeszkodami i widokami roztaczającymi się z górskich szczytów, zapewnią uczestnikom niezapomniane przeżycia. Chcieliśmy, aby podczas Górskiego Runmageddonu w Szczyrku każdy mógł znaleźć coś dla siebie, dlatego zaplanowaliśmy formuły: Intro dla początkujących, Rekrut dla średnio zaawansowanych, a dla zupełnych wariatów – ekstremalny Hardcore. Jestem przekonany, że docenią oni pomysłowość naszej ekipy w wytyczeniu tej trasy. Zapewniam, że tak trudnego Hardcora na Runmageddonie jeszcze nie było. Chylę czoła przed każdym, kto podejmie to wyzwanie! – powiedział Jaro Bieniecki, prezes Runmageddonu.

Na najmłodszych czekać będzie trasa Runmageddonu KIDS. W pierwszy dzień imprezy na dzieci w wieku od 4 do 11 lat czekać będzie trasa o długości 1 km, a na niej ponad 10 przeszkód. Taka forma spędzania wolnego czasu zdobywa coraz większą popularność wśród najmłodszych. W trakcie każdego Runmageddonu bierze w niej udział nawet do 1,5 tys dzieci! Chętni mogą się zapisać poprzez stronę internetową www.runmageddon.pl lub bezpośrednio na miejscu w strefie KIDS.

Na nudę nie będą też narzekać kibice, dla których Runmageddon przygotował wiele atrakcji. Będą mogli dopingować z bliska swoich zawodników i m.in. bawić się w specjalnie przygotowanej dla nich Strefie Kibica. Znajdą się w niej liczne atrakcje m.in. świeże jedzenie z Food Trucków, sklep Pitbull z oficjalną odzieżą Runmageddonu oraz specjalna strefa Haier Challenge. W niedzielę będzie można wjechać kolejką linową na Skrzyczne, by z góry oglądać niektóre odcinki Górskiego Hardcore i dopingować na trasie zawodników.

Przydatne informacje:

Zapisy internetowe (www.runmageddon.pl/zapisy) trwają do 19 października (czwartek) do godz. 15.00.

Zapisy w Biurze Zawodów będą możliwe od piątku do niedzieli. Godziny otwarcia będą podane wkrótce.

Starty:

Sobota 21.10.2017

  • REKRUT od 7.40 do 12.30 (serie co około 15 minut)
  • INTRO od 14.45 do 15.45 (serie co około 15 minut)
  • KIDS od 09:45 do 14.00 (serie co 15 minut naprzemiennie dla dzieci w wieku 4-5, 6-8 i 9-11 lat).

Niedziela 22.10.2017

  • HARDCORE od 7.30 do 11.00 (serie co około 15 minut)

Szczegółowy opis przeszkód można znaleźć tutaj: https://www.runmageddon.pl/przeszkody

Wszystkie informacje dostępne na: runmageddon.pl

FestiwalBiegow.pl jest patronem medialnym cyklu Runmageddon.

mat. pras.


Viewing all 13088 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>